6 grudnia Finowie swietuja dzien niepodleglosci. W tym roku przypadl on na poniedzialek i tego samego dnia spadla w Helsinkach taka ilosc sniegu, ze krajobraz w miescie zaczal przypominac krajobraz Laponii. Drogi przestaly chwilowo istniec, stawiajac drogowcow przed koniecznoscia podwojnej zaplaty – 100% premii za prace w dzien swiateczny. Plugi grzeznac przerazliwie w sniegu, rozsuwaly go jednak na pobocze, to jest po prostu na boki, choc zaspy nieuniknienie zwezaly nieco szerokosc jezdni.
Na przedmiesciach chodniki zaczely istniec wylacznie w domysle – przechodzac przez jezdnie trzeba domyslic sie, ze na zaspie oddzielajacej ja od prawdopodobnie chodnika dostrzege wydeptana waska sciezke, po ktorej przedostane sie na druga strone. Mysle sobie, ze teraz kazdy helsinczyk moze poczuc sie jak alpinista. Wychodzimy na spacer. Spacerujac alejka probujemy wyobrazic sobie naglego przybysza z zagranicy, ktory musi byc mocno zdziwiony, dlaczego w srodku lasu pala sie lampy. Tylko bowiem rzad lamp wskazuje, gdzie wczesniej znajdowala sie droga, na ktorej my zostawiamy pierwsze slady.
Jesli w zeszlym roku bylo wyjatkowo duzo sniegu w Helsinkach, to w tym roku juz na poczatku grudnia rekord zostal pobity. Wysokie na kilka metrow gory sniegu nie robia juz na mnie wrazenia, a z piwnicy wyciagamy narty. To kolejna zima, gdy warto je miec nawet tu, w miescie.

